wtorek, 9 lutego 2021

Otwórz Oczy. Opowiadanie inspirowane powieścią P.Dick'a "Człowiek z Wysokiego Zamku"

 

1.

 Sta­szek za­ci­snął po­wie­ki i po­tarł dłoń­mi twarz, pró­bu­jąc od­go­nić sen. Las tonął w mroku bez­k­się­ży­co­wej nocy.

„Znowu się spóź­nia!” – po­my­ślał i ze zło­ścią pstryk­nął prze­łącz­ni­kiem przy lu­ster­ku. Ka­bi­nę volks­wa­ge­na za­la­ło przy­jem­ne, bursz­ty­no­we świa­tło. Prze­ciągnął się na nie­wy­god­nym fo­te­lu, pró­bu­jąc roz­pro­sto­wać plecy. Przy akom­pa­nia­men­cie trzesz­cze­nia sprę­żyn, kręgi z chrup­nię­ciem wsko­czy­ły na miej­sce. Zga­sił lamp­kę i ro­zej­rzał po ciem­nej po­lan­ce. Za­czął bęb­nić pal­ca­mi o kie­row­ni­cę. Z każ­dym ude­rze­niem coraz moc­niej. W końcu szarp­nął za klam­kę i wy­siadł.

Li­sto­pa­do­wy chłód od razu wci­snął zimne palce za koł­nierz krót­kie­go, za­mszo­we­go płasz­cza, ale to w niczym nie prze­szka­dza­ło. Świe­że po­wie­trze wy­ostrza­ło zmy­sły. Mógł po­zbie­rać myśli i po­zbyć cho­ciaż cząst­ki na­pię­cia, które to­wa­rzy­szy­ło mu przez kilka ostat­nich dni. Wsłu­chał się w ciszę noc­ne­go lasu.

„No, gdzież on jest…?” – wes­tchnął. Roz­piął płaszcz i się­gnął za plecy. Rę­ko­jeść sama wsko­czy­ła w dłoń. Wyszarpnął z ka­bu­ry stary pi­sto­let. Ole­isty po­łysk oksy­dy i sta­lo­wy cię­żar broni od razu do­da­ły pew­no­ści sie­bie. Od­cią­gnął lekko zamek i spraw­dził, czy nabój na pewno tkwi w ko­mo­rze. Suwadło za­sko­czy­ło na miej­sce z ci­chut­kim stukiem. Ten pi­sto­let wier­nie słu­żył Spra­wie, na długo zanim on sam przy­szedł na świat.

– Na ty­gry­sy mamy visy – mruk­nął pod nosem i uśmiech­nął smutno. 

Wsu­nął broń do ka­bu­ry za pasem i nad­sta­wił uszu. Od zacho­du wy­raź­nie sły­chać było war­kot po­jaz­du. Ktoś mo­zol­nie wspi­nał się na wznie­sie­nie na skra­ju po­lan­ki. Spo­kój lasu roz­dar­ło war­cze­nie pi­ło­wa­ne­go na wy­so­kich ob­ro­tach dwu­su­wo­we­go sil­ni­ka. Żółte oczka re­flek­to­rów wy­sko­czy­ły zza drzew. Biały tra­bant z ja­zgo­tem zjechał ze wnie­sie­nia, za­wi­nął pół­ko­le, śli­zga­jąc nie­zdar­nie po mo­krej tra­wie i za­trzy­mał o pięć kro­ków od Stasz­ka.

Chło­pak pod­szedł do uchy­lo­ne­go okien­ka kie­row­cy.

– Pełna kon­spi­ra­cja. Na pół za­głę­bia było sły­chać, panie Swo­bo­da – rzu­cił cierp­ko, opie­ra­jąc się ra­mie­niem o dach.

Gru­bas strze­lił śle­pia­mi na boki i wark­nął:

– Ej, ino niy po no­zwi­sku. A ty, co żeś się tak od­sta­wił? Bioło ko­szu­la i ga­lo­ty w kanta do lasu?

– Każdy się kon­spi­ru­je jak może, panie Swo­bo­da.

Zanim tam­ten znowu zdą­żył się żach­nąć, Sta­szek rzu­cił mu szarą ko­per­tę na ko­la­na.

– Dwa ty­sią­ce re­ichs marek, mo­żesz pan prze­li­czyć. 

Ślą­zak prze­łknął ri­po­stę z sa­me­go ko­niusz­ka ję­zy­ka i ro­ze­rwał brzeg ko­per­ty. Ser­del­ko­wa­te pa­lu­chy zgrab­nie za­tań­czy­ły po kra­wę­dzi pliku, od­li­cza­jąc szyb­ciut­ko bank­not za bank­no­tem. W końcu sap­nął za­do­wo­lo­ny i wyjął spod sie­dze­nia nie­wiel­ka pacz­kę, okle­jo­ną brą­zo­wym, wo­sko­wa­nym pa­pie­rem.

– Dwa kila west­fa­li­tu*. Zgod­ne z umowa…

Sta­szek szarp­nął za drzwi. O skroń Swo­bo­dy opar­ła się zimna lufa visa.

– No co ty, synek? – jęk­nął gru­bas, bar­dziej za­sko­czo­ny niż zdję­ty stra­chem.

– West­fa­lit? – syk­nął chło­pak przez za­ci­śnię­te zęby. – Czy tyś się z chujem na łby po­za­mie­niał, folks­doj­czu?

– Folks…? Ty gównio­rzu! Jo folks­dojcz!? – roz­darł się Ślą­zak, nie zwa­ża­jąc na wylot lufy przy­ci­śnię­ty przy samym ką­ci­ku oka. – Jo w kon­spi­ra­cji by­łech, zanim tobie mutti pi­ry­szy roz na rzyć pie­lu­cha za­ło­ży­ła go­ro­lu pie­roń­ski! Wy­du­piej mi z tom gi­we­rom sprzed gymby i to zaroz!

Sta­szek pa­trzył na niego z góry, coraz moc­niej za­ci­ska­jąc zęby. W końcu opu­ścił pi­sto­let.

– Miał być sem­te­x*, a nie to stare es­es­mań­skie gówno – wark­nął wście­kły. – Na chuj mi dwu­dzie­sto­let­ni ma­te­riał wy­bu­cho­wy?

– A co ty se my­ślisz? Że jo mom na gru­bie su­pa­markt?** Teroz ino to nom dajom – od­szczek­nął Swo­bo­da, ma­su­jąc skroń. Przez chwi­lę pa­trzył złym wzro­kiem, ale w końcu mruk­nął ła­god­niej:

– Nie sta­rej się. My to wy­ba­da­li dwie szych­ty tymu. Wszyj­skie ła­dun­ki dupły***. By­dzie do­brze.

Sta­szek przez chwi­lę ważył w dłoni nie­wiel­ką pacz­kę. Jeśli rze­czy­wi­ście stary woj­sko­wy pla­stik był nadal zdat­ny do użyt­ku, to taka ilość spo­koj­nie wy­star­cza­ła na wy­ko­na­nie za­da­nia.

– Niy fra­suj się – mruk­nął Ślą­zak. – Mosz, bier za­pal­ni­ki.

Wci­snął mu w rękę tek­tu­ro­wą tutkę wy­ło­żo­ną li­gni­ną. W środ­ku po­ły­ski­wa­ły łebki czte­rech me­ta­lo­wych de­to­na­to­rów, nie­wie­le grub­szych od szkol­ne­go ołów­ka.

– Chy­micz­ne, na zwło­ka piyńć i dzie­siyńć minut. Dobre by­dzie?

Chło­pak po­ki­wał głową i scho­wał oba pakunki do kie­sze­ni płasz­cza.

 – No pie­ro­nie, to do mi­łe­go. Ino mi dal­szym razym po śly­piach gi­we­rom niy świyć, bo po­ża­łu­jesz!

Swo­bo­da za­krę­cił kie­row­ni­cą i dał po gazie. Tra­bant znik­nął za wznie­sie­niem w chmu­rze śmier­dzą­cych spa­lin.

2.

 Sa­mo­chód ciął noc, mknąc po be­to­no­wej au­to­stra­dzie. Głów­na ar­te­ria Trze­ciej Rze­szy pro­wa­dzi­ła pro­sto na wschód, łą­cząc Schle­sien ze sto­li­cą Ge­ne­ral­nej Gu­ber­ni. Trasa o tej porze była zu­peł­nie pusta, więc Sta­szek mógł do­ci­snąć do dechy.

Uwiel­biał ten wóz. Gdy oj­ciec dał mu go w pre­zen­cie nie­ca­łe czte­ry lata wcze­śniej, pra­wie osza­lał ze szczę­ścia. Nie tylko w Gu­ber­ni, ale nawet we Wschod­nich Lan­dach, nie każ­de­go stać było na ja­ki­kol­wiek sa­mo­chód. A co do­pie­ro luk­su­so­wy, za­pro­jek­to­wa­ny przez sa­me­go Fer­dy­nan­da Po­rsche. Ge­nial­ny kon­struk­tor broni pan­cer­nej sy­gno­wał swoim na­zwi­skiem tylko naj­lep­sze mo­de­le fa­bry­ki Volks­wa­ge­na. Spor­to­wy wóz nazwą na­wią­zy­wał do naj­słyn­niej­sze­go z jego czoł­gów, a maskę zdo­bi­ła sty­li­zo­wa­na pla­kiet­ka ska­czą­ce­go ty­gry­sa. Umiesz­czo­ny za tylną osią, dwu­li­tro­wy, chło­dzo­ny po­wie­trzem sil­nik die­sla dawał nie­sa­mo­wi­tą fraj­dę z jazdy. Sta­szek zo­sta­wiał na świa­tłach wszyst­kie ma­ło­li­tra­żo­we dwu­su­wy. Wy­star­czy­ło, że musnął pedał gazu, a po­tęż­ny mo­ment ob­ro­to­wy robił swoje.

Teraz pły­nął przez noc, za­to­pio­ny w my­ślach. Po pra­wej stro­nie mi­ga­ły świa­tła kom­bi­na­tu prze­my­sło­we­go. Las wy­so­kich ko­mi­nów pom­po­wał kłęby dymu pro­sto w roz­gwież­dżo­ne niebo. Ze­spół fa­bryk roz­ra­stał się z roku na rok. Bli­skość su­row­ców na­tu­ral­nych oraz ta­niej siły ro­bo­czej po­zwa­la­ły na pro­wa­dze­nie ope­ra­cji na ko­lo­sal­ną skalę. Wła­śnie tutaj swoje od­dzia­ły za­ło­ży­ły naj­więk­sze firmy III Rze­szy. Elek­tro­ni­ka, che­mia, far­ma­ceu­ty­ka – wszyst­ko kwi­tło, nie­ca­łe sie­dem­dzie­siąt ki­lo­me­trów na po­łu­dnio­wy za­chód od Kra­kau.

„Od Kra­ko­wa” – zbesz­tał się w my­ślach. Niem­cy z uporem maniaka usiłowali znisz­czyć pol­ską kul­tu­rę i język. Co jakiś czas ru­sza­ły ko­lej­ne akcje spo­łecz­no-pro­pa­gan­do­we ob­li­czo­ne na wy­ple­nie­nie sło­wiań­skiej za­ra­zyGer­ma­ni­za­cja po­stę­po­wa­ła jed­nak opor­nie. Ta­bli­ce in­for­ma­cyj­ne, do­ku­men­ty pań­stwo­we, nawet radio – wszyst­ko od lat w ję­zy­ku nie­miec­kim, a jed­nak lu­dzie na co dzień mó­wi­li po swo­je­mu. Nie po­ma­ga­ły groź­by, wy­rzu­ca­nie ze szkół i za­kła­dów pracy. Po­la­cy dalej roz­ma­wia­li ze sobą po pol­sku.

Po­ste­ru­nek przy lot­ni­sku wy­zna­czał gra­ni­cę Gu­ber­ni. Be­to­no­we ba­rie­ry dzie­li­ły pasy ruchu na po­szcze­gól­ne bram­ki. Przy każ­dej stała nie­du­ża budka straż­ni­cza z czar­nym ha­ken­kreu­zem na bia­ło­czer­wo­nym tle. Sta­szek za­wcza­su opu­ścił okno i non­sza­lanc­ko oparł ło­kieć o drzwi. Nie od­mó­wił sobie małej, pro­stej przy­jem­no­ści: do­pie­ro przed samym szla­ba­nem wdu­sił ha­mu­lec i za­trzy­mał z pi­skiem opon. Zanim za­spa­ni cel­ni­cy na dobre pod­nie­śli tyłki z krze­seł mach­nął im przed ocza­mi pasz­por­tem i szczek­nął z per­fek­cyj­nym ak­cen­tem:

– Guten Abend! Haben Sie gut geschlafen, meine Herren?

Obaj po­bo­ro­wi mo­men­tal­nie po­ble­dli. Fakt, że ktoś, zwłasz­cza tak młody, przy­wo­łał ich do po­rząd­ku, ozna­cza­ło tylko jedno: mieli przed sobą syna pro­mi­nent­ne­go urzęd­ni­ka pań­stwo­we­go, może nawet wy­so­ko po­sta­wio­ne­go woj­sko­we­go. W każ­dym razie, le­piej było za­cho­wać da­le­ko po­su­nię­te środ­ki ostroż­no­ści. Od­waż­niej­szy drżą­cą ręką się­gnął po pasz­port, otwo­rzył, po czym na­tych­miast za­mknął, jakby zo­ba­czył sa­me­go dia­bła.

– Vielen Dank, Herr Biedrzyński. Gute Reise – wy­du­kał ła­ma­ną niem­czy­zną, zwra­ca­jąc do­ku­ment.  

Sta­szek nawet nie za­szczy­cił go spoj­rze­niem, wy­szarp­nął ksią­żecz­kę i wbił je­dyn­kę. Gdy tylko funk­cjo­na­riusz pod­niósł szla­ban, wci­snął gaz w pod­ło­gę i ru­szył ostro, zo­sta­wia­jąc po­ste­ru­nek w kłę­bach spa­lin.

3.

Krakowskie ulice były zupełnie puste. Na terenie całej Guberni nadal pa­no­wał zła­go­dzo­ny stan wy­jąt­ko­wy. Godzinę policyjną co prawda zniesiono, ale utrzymano czę­ścio­we za­ciem­nie­nie. Cho­dzi­ło bar­dziej o oszczędności, niż bez­pie­czeń­stwo na­ro­do­we. Wojna skoń­czy­ła się dzie­sięć lat temu. Ostat­ni ba­stion im­pe­ria­li­zmu – Ame­ry­ka, padł pod cio­sa­mi czte­rech brat­nich armii na po­cząt­ku ty­siąc dzie­więć­set pięć­dzie­sią­te­go szó­ste­go. Niem­cy i Włosi zdo­by­li wschod­nie wy­brze­że, a Ja­poń­czy­cy i Ro­sja­nie za­chod­nie. Stany Zjed­no­czo­ne zo­sta­ły po­dzie­lo­ne na stre­fy oku­pa­cyj­ne. To wła­śnie tam oj­ciec Stasz­ka miał wkrót­ce objąć pla­ców­kę naukową przy at­taché woj­sko­wym w am­ba­sa­dzie. O ni­czym innym nie mówił – „Wa­szyng­ton i Wa­szyng­ton”. Chło­pak miał tego dość. Tak na­praw­dę miał dość wszyst­kie­go. Tego, że oj­ciec każe w domu mówić po nie­miec­ku, że bez jego zgody wy­pi­sał go z wy­ma­rzo­nej fi­lo­lo­gii pol­skiej – „nie ma sensu studiować ję­zy­ka ska­za­ne­go na za­po­mnie­nie!” i tego, że za­miast Sta­ni­sław zwra­cał się do niego Sven. Na samą myśl skrzy­wił się z obrzy­dze­niem. Ale naj­bar­dziej miał dość tego, że oj­ciec nie wy­ba­czał. Nie po­tra­fił wy­ba­czyć sła­bo­ści…

Wto­czył się po­wo­li mię­dzy za­nie­dba­ne, przed­wo­jen­ne wille Woli Ju­stow­skiej. Przez chwi­lę klu­czył wą­ski­mi ulicz­ka­mi. Skrzy­żo­wa­nia opi­sa­no po no­we­mu: Ulmen­straße, Eichen­straße, Kie­fern­straße…, ale na pło­tach i do­mach osta­ły się gdzie­nie­gdzie ta­blicz­ki z daw­ny­mi na­zwa­mi. Mo­drze­wio­wa – to tutaj miał zo­sta­wić pacz­kę. Za­trzy­mał się dwie ulice dalej, na tyłach opusz­czo­ne­go skle­pu, przy samym parku. Zgasił silnik i przez chwilę siedział w ciemnym wnętrzu samochodu.

Po­li­cyj­ny mo­to­cykl prze­mknął z war­ko­tem głów­ną aleją. Świa­tło re­flek­to­ra przez mo­ment wy­cią­gnę­ło z mroku za­ro­śnię­ty murek ogro­dze­nia i furt­kę po­kry­te blusz­czem. Dom wy­glą­dał nor­mal­nie. Na sze­ro­kiej ba­lu­stra­dzie bal­ko­nu na pierw­szym pię­trze stała drew­nia­na skrzyn­ka z ja­sny­mi chry­zan­te­ma­mi – umó­wio­ny znak, że wszyst­ko było w po­rząd­ku.

Sta­szek po­wo­li wy­siadł z wozu. Po­sta­wił koł­nierz płasz­cza, by choć tro­chę osło­nić się przed chło­dem. Ostroż­nie za­mknął drzwi. Gdy klucz szczęk­nął w zamku, uniósł głowę, bo zda­wa­ło mu się, że od stro­ny ciem­ne­go parku do­biegł jakiś dźwięk.

Przez kilka se­kund pró­bo­wał prze­bić wzro­kiem smo­li­stą czerń ście­lą­cą się pod drze­wa­mi. W końcu ru­szył wol­nym kro­kiem w kie­run­ku skrzy­żo­wa­nia. Nie za­mie­rzał wcho­dzić do willi od fron­tu. Okrążył dom i zgod­nie z usta­le­nia­mi zo­sta­wił przesyłkę w ogro­dzie pod ławką, po czym ru­szył z powrotem.

Starał się iść wolnym krokiem. Dla postronnego ob­ser­wa­to­ra wy­glą­dał jak zwy­kły, tro­chę za­póź­nio­ny im­pre­zo­wicz. Ot, ko­lej­ny szczeniak, ba­wi się za pieniądze ro­dzi­ców. Któż inny mógł się wy­brać na spa­cer po parku o trze­ciej nad ranem? Uczci­wi oby­wa­te­le dawno spali.

 – Hej, Sta­siek!

Za­marł. Głos do­cho­dził z bocz­nej ulicz­ki. Ostroż­nie spoj­rzał przez ramię – na chod­ni­ku, mię­dzy przy­ga­szo­ny­mi la­tar­nia­mi stał mężczyzna. W pół­mro­ku nie wi­dział twa­rzy, ale na pewno nie był to nikt zna­jo­my. „Nikt nie mówi na mnie Sta­siek” – prze­mknę­ło mu przez myślZa­klął pod nosem. Strze­lił ocza­mi w prawo. W cie­niu par­ko­wych krze­wów mi­gnę­ły przy­cza­jo­ne cie­nie.

In­stynkt wziął górę nad nie­zde­cy­do­wa­niem. Rzu­cił się mię­dzy ni­skie za­bu­do­wa­nia szop i warsz­ta­tów na ty­łach ulicy. Park roz­ja­rzył się świa­tłem la­ta­rek. Ciszę nocy roz­dar­ły okrzy­ki: „Volks­po­li­zei! Halt! Halt!”. Sta­szek wy­rwał pi­sto­let i dał ognia przez ramię. Na­past­ni­cy przy­pa­dli do ziemi szu­ka­jąc osło­ny. Serie z broni ma­szy­no­wej roz­pru­ły mrok.

4.

Po­śli­zgnął się na mo­krym bruku i upadł za ster­tą drew­na. Prze­tur­lał za róg sta­rej szopy, po czym rzu­cił w kie­run­ku ogro­du. Był na ty­łach du­że­go mu­ro­wa­ne­go domu. Po­ci­ski za­gwiz­da­ły tuż nad głową. Me­ta­lo­wa becz­ka na desz­czów­kę za­dud­ni­ła głu­cho, roz­sie­ka­na na skos przez serię z peemu. Mieli go na wi­del­cu. Je­dy­ne co mógł zro­bić, to gnać na zła­ma­nie karku. Spró­bo­wać zgu­bić ich w la­bi­ryn­cie drew­nia­nych przy­bu­dó­wek, szop i stert śmie­ci.

Ru­szył bie­giem ku wy­lo­to­wi wą­skiej alej­ki. Świa­tła la­ta­rek mi­ga­ły tuż za ple­ca­mi. Ko­lej­na kula z ję­kiem zry­ko­sze­to­wa­ła od me­ta­lo­we­go słup­ka ogro­dze­nia. Ści­ga­ją­cy byli nie dalej niż kil­ka­na­ście me­trów. Nie do­pa­dli go tylko dla­te­go, że cały czas zmie­niał kie­ru­nek, skręcając w bocz­ne od­no­gi la­bi­ryn­tu drewnianych bud i poprzerastanych krzakami ogrodzeń. Serce wa­li­ło jak osza­la­łe. O mało nie wy­pu­ścił broni z drżą­cych pal­ców.

Nagle tuż nad sobą usły­szał dud­nie­nie łopat wi­ro­lo­tu. Lekki, po­li­cyj­ny do­rnier, wy­sko­czył znad da­chów i zalał zie­mię świa­tłem po­tęż­ne­go re­flek­to­ra. Sta­szek przy­siadł na pię­tach, za­ła­pał visa w obie dło­nie i wy­mie­rzył w górę. Szarpnął spust i wy­wa­lił resz­tę ma­ga­zyn­ka wprost w oko szpe­ra­cza.

Ma­szy­na wi­sia­ła ja­kieś pięć­dzie­siąt me­trów nad zie­mią, nie li­czył nawet na tra­fie­nie. Chciał je­dy­nie zmu­sić ich do uciecz­ki. Do­stał wię­cej niż mógł za­ma­rzyć. Re­flek­tor zgasł nagle, a z nieba po­sy­pa­ły się szkli­ste dro­bi­ny. Za­ło­ga lek­kiej, dwu­oso­bo­wej ma­szy­ny nie miała za­mia­ru się na­ra­żać. Wi­ro­lot odbił w bok i na peł­nych ob­ro­tach wzbił wyżej.

Zza ga­ra­ży i warsz­ta­tów dało się sły­szeć gar­dło­we ko­men­dy i na­wo­ły­wa­nia. Policjanci wy­ko­rzy­sta­li to, że się za­trzy­mał i pró­bo­wa­li oskrzy­dlać od stro­ny głów­nej ulicy. Sta­szek zła­pał za kra­wędź szopy i pod­cią­gnął się na chy­bo­tli­wy da­szek. La­tar­ki mi­ga­ły z każ­dej stro­ny. Je­dy­nie droga w kie­run­ku małej rzecz­ki, prze­pły­wa­ją­cej le­ni­wie na skra­ju dziel­ni­cy, była wolna.

Ze­brał się w sobie i prze­sko­czył na są­sied­ni dach. Po­li­cjan­ci za­alar­mo­wa­ni ha­ła­sem od razu dali ognia. Kule wy­strze­lo­ne pod ostrym kątem, prawie bez ce­lo­wa­nia za­gwiz­da­ły tylko nie­groź­nie i śmi­gnę­ły w niebo. Sta­szek prze­sko­czył przez płot i wpadł w krza­ki po­ra­sta­ją­ce brzeg rzecz­ki. Tu po­zwo­lił sobie na chwi­lę od­po­czyn­ku – dwa głę­bo­kie od­de­chy. Płuca pie­kły nie­mi­ło­sier­nie, a skro­nie dud­ni­ły tęt­nem ko­ła­ta­ją­ce­go w pier­si serca. Przez chwi­lę mo­co­wał się z rę­ko­je­ścią pi­sto­le­tu żeby wbić za­pa­so­wy ma­ga­zy­nek. „Ostat­ni” – po­my­ślał. Ostat­nie sie­dem po­ci­sków. „Ósmy zo­sta­wię dla sie­bie”.

– Sta­siek! Tutaj!

In­stynk­tow­nie pod­rzu­cił broń i wziął na cel syl­wet­kę ukry­tą w pół­mro­ku, pod most­kiem. Tam­ten bez stra­chu spoj­rzał mu pro­sto w oczy i szep­nął: 

– Staś, pro­szę cię! Nie ma czasu!

Po czym od­wró­cił się i znik­nął pod be­to­no­wym przy­czół­kiem. Sta­szek przez chwi­lę pa­trzył w ślad za nim, nie mogąc się po­ru­szyć.

 – To nie­moż­li­wie – szep­nął pra­wie bez­gło­śnie, na ści­śnię­tym gar­dle. Jed­nak znał ten głos. Nie po­znał od razu, ale tak! Na pewno go znał.

Rzu­cił się przez błoto, roz­gar­nia­jąc roz­pacz­li­wie nad­brzeż­ne szu­wa­ry. Po­li­cyj­ne la­tar­ki za­tań­czy­ły smu­ga­mi na nie­wy­so­kim wale za ple­ca­mi, ale już do­padł prze­ciw­le­głe­go brze­gu. Za na­sy­pem cze­ka­ła nie­wiel­ka fur­go­net­ka. Z otwar­tej szo­fer­ki ma­chał do niego…

 – …Tomek?

Rzu­cił się bie­giem w kie­run­ku wozu. Samochód ryknął silnikiem. Po­li­cjan­ci wpa­dli na most i od razu otwo­rzy­li ogień. Sta­szek gnał co tchu, pró­bu­jąc do­go­nić od­jeż­dża­ją­cy wóź. Po­ci­ski sie­kły trawę do­oko­ła. Wresz­cie sko­czył w otwar­te drzwi ka­bi­ny. Silne ra­mio­na wcią­gnę­ły go do środ­ka. Spoj­rzał w twarz wy­baw­cy i zdo­łał tylko wy­du­kać:

– T-To­mek? Prze­cież ty nie ży­jesz…  

Brat uśmiech­nął się cie­pło.

 – Spo­koj­ne Sta­siek, wszyst­ko ci wy­ja­śnię.

5.

Sa­mo­chód pę­dził przez nocny Kraków. Kie­row­ca do­ko­ny­wał cudów zręcz­no­ści. Ba­lan­sował po­jaz­dem na gra­ni­cy po­śli­zgu, na mo­krym, nie­rów­nym as­fal­cie. Jęk policyjnych syren rozbrzmiewał coraz bliżej.

Tomek wyrzucał informacje z szybkością karabinu maszynowego. Ostry wiraż cisnął Stasz­kiem o przednią szybę. Chłopak roztarł obolałe czoło. Ro­zu­miał słowa, ale sens ula­ty­wał z głowy szyb­ciej, niż był w stanie za­re­je­stro­wać. Rozszalałe myśli miotały się na wszystkie strony. Mun­du­ry bez dys­tynk­cji. Żołnierz z krótkim karabinem przyczajony na pace z tyłu. Kie­row­ca w sze­ro­kich, pół­prze­źro­czy­stych oku­la­rach, na któ­rych mi­go­ta­ły sym­bo­le i linie. Zu­peł­nie sku­pio­ny na jeź­dzie, jakby w innej rze­czy­wi­sto­ści. A nad to wszystko Tomek – dużo star­szy i po­waż­niej­szy niż wtedy, gdy wi­dział go po raz ostat­ni. Trzy lata temu. W szpi­ta­lu. Sta­szek bez­wied­nie za­ci­snął dłoń. Tę samą, którą trzy­mał wtedy rękę umie­ra­ją­ce­go brata…

– …mię­dzy­wy­mia­ro­we con­ti­nu­um cza­so­prze­strzen­ne. To wszyst­ko nie­praw­da, ro­zu­miesz? – Tomek po­trza­snął go za ramię. – To wszyst­ko się nie wy­da­rzy­ło!

 – C-co…? – chryp­nął Sta­szek przez za­ci­śnię­te gar­dło. – Co się nie wy­da­rzy­ło?

 – Moja bia­łacz­ka, sa­mo­bój­stwo mamy. Przegrana wojna. To wszyst­ko się nie wy­da­rzy­ło!

Sta­szek pa­trzył na niego nie­wi­dzą­cym wzro­kiem. Oczy za­szkli­ły mu się łzami. Tak bar­dzo chciał, żeby to była praw­da. Żeby ten czło­wiek rze­czy­wi­ście był jego młod­szym bra­tem. Żeby oj­ciec nie ska­zał go wtedy na eu­ta­na­zję, w imię obłą­kań­czej, cho­rej idei wyż­szo­ści rasy! Jeśli to był sen, to tak nie chciał się obudzić…

 – Uwaga! Nad­la­tu­je! – ryk­nął kie­row­ca i po­ło­żył fur­go­net­kę w ostry, prawy za­kręt.

Seria z au­to­ma­tu za­dud­ni­ła o as­falt tuż obok burty wozu. Wi­ro­lot z hur­go­tem prze­le­ciał nad nimi, kła­dąc w zwro­t do ko­lej­ne­go ataku. Żoł­nierz sie­dzą­cy z tyłu krzyknął:

– Jakie roz­ka­zy, poruczniku?

Ko­lej­na seria zagrzechotała o dach ka­bi­ny. Na blachach wykwitła nierówna linia przestrzelin.

 – Nic wię­cej nie wy­du­szę z tego sta­re­go grata! – ryknął kie­row­ca i odbił w bok, spy­cha­jąc z drogi po­li­cyj­ny mo­to­cykl. Ma­szy­na za­ha­czy­ła ko­szem o drze­wo i razem z dwu­oso­bo­wą za­ło­gą po­le­cia­ła pi­ru­etem na mur ogro­dze­nia. Pierw­sze dwa ra­dio­wo­zy wy­wi­nę­ły się bo­kiem, ale trze­ci ude­rzył pro­sto w pod­no­szą­ce­go się z ziemi mo­to­cy­kli­stę.  

 – Otwo­rzyć ogień! – krzyk­nął Tomek i po­cią­gnął brata na śro­dek ka­bi­ny. Sam wy­chy­lił przez okno i wy­mie­rzył pi­sto­let w szar­żu­ją­cy wi­ro­lot. Płyt­ka ce­low­ni­ka na grzbie­cie broni mi­gnę­ła zie­lo­no. Lufa huk­nę­ła krót­ką serią. Smu­go­we po­ci­ski po­le­cia­ły na spo­tka­nie stat­ku po­wietrz­ne­go. Ude­rze­nie było po­tęż­ne. Sta­szek z nie­do­wie­rza­niem pa­trzył, jak przed­ni sil­nik ma­szy­ny zmie­nia się w kulę ognia, a ona sama prze­chy­la na bok i spada na zie­mię jak ka­mień.

Trzeci żoł­nie­rz rów­nież nie tra­ci­ł czasu. Tylne drzwi fur­go­nu od­sko­czy­ły na boki. Na po­li­cyj­ne ra­dio­wo­zy spa­dła na­wa­ła ognia. Strzel­ec w ciągu kilku se­kund prze­ora­ł maski sa­mo­cho­dów cel­ny­mi se­ria­mi. Pierw­szy od razu sta­nął w ogniu. Drugi za­wa­dził o la­tar­nię. W brzę­ku tłu­czo­ne­go szkła i pisku dar­tej bla­chy, wy­wró­cił na bok i ude­rzył w za­par­ko­wa­ny au­to­bus. Nie zo­stał nikt, kto mógł­by ich ści­gać. Przy­naj­mniej na razie…

Furgonetka wtoczyła się przez tylną bramę Staatlische Fachschule für Berg-, Hütten– u. Vermessungswesen****. O tej porze na terenie szkoły nie było nikogo. Kierowca zaparkował pomiędzy budynkami warsztatów, przy Hali Maszyn. Do świtu pozostało ledwie kilka godzin, ale na drogi wyjeżdżały pierwsze tramwaje i nieliczne samochody. To był ostatni moment, aby zdjąć z widoku podziurawiony kulami pojazd, zanim przykułby czyjąś uwagę.

Gdy tylko się zatrzymali, żołnierz siedzący z tyłu, zaczął wyciągać ze schowka torby ze sprzętem. Tomek wykorzystał moment żeby przedstawić swoich ludzi:

– Sierżant Krawiec, – wskazał na kierowcę, a potem na strzelca – szeregowy Kośmiński. Musimy dostać się do laboratorium ojca. Znasz rozkład kombinatu i możesz nas przeprowadzić.

To było stwierdzenie faktu, a nie prośba.

– Po co…? – zapytał Staszek.

– Antymateria – wyjaśnił brat, zrzucając bluzę munduru.

– Przecież to mrzonki! – odpowiedział z drwiną. – Bujda. Wydali kupę kasy z budżetu ministerstwa, a jedyne co im do tej pory wyszło, to jakieś kleksy i parę linii na kliszy fotograficznej.

– Wczoraj udało im się otrzymać jeden mol stabilnej antymaterii. Jeszcze nie zdają sobie sprawy, co tak naprawdę odkryli. Nie wiedzą, że dzięki temu będą mogli podróżować w czasie. Dlatego tu jesteśmy.

– Chcecie ich powstrzymać?

– Musimy zniszczyć laboratorium, ale wcześniej przechwycić obiekt. Jego pojawienie się w tej rzeczywistości destabilizuje również nasze continuum. Naziści będą mogli wytworzyć czasoprzestrzenną anomalię i wszystko to… stanie się prawdą.

– Jesteśmy gotowi – zameldował sierżant. Razem z Kośmińskim stali przy tylnych drzwiach furgonu. Obaj w cywilnych, robotniczych ubraniach, na pierwszy rzut oka nie różnili się niczym od większości mieszkańców Generalnej Guberni. Staszek zauważył, że dziwnie mocno naciągnęli na głowy wyświechtane kapelusze. Karabiny złożyli i ukryli pod płaszczami.

– Trzymaj. Powinno pasować. – Tomek rzucił mu zawiniątko. – Przebieraj się. Nie możesz zapakować się do pociągu jak obrzygany elegant prosto z balu w Bristolu. A to zamocuj za uchem. – Podał mu malutkie urządzenie, niewiele większe od monety. – Po prostu słuchawka, jak w telefonie, tyle że mniejsza. 

6.

Z furgonetki wyszli jeszcze przed świtem. Tłum Krakowian płynął powoli ku Dworcowi Głównemu. Wszyscy wglądali podobnie: jak odciśnięci z jednej sztancy i pomalowani tą samą paletą szaroburych farb. Niewyraźne zjawy płynące w transie przez poranne mgły i opary dymów z pieców węglowych.

Na rogach ulic stali chłopcy z gazetami. Każdy wydzierał się na całego, machając nad głową najnowszym wydaniem gadzinówki:

– Katastrofa Sanitarnego Wirolotu na Krakowskich Błoniach! Pilot oraz lekarz nie żyją!

– Wielka obława na seryjnego mordercę! Pościg policyjny zakończony sukcesem!

Na peronach stały elektryczne, odrapane pociągi czekające na robotników. Tomek wydał krótki rozkaz i oddział rozdzielił się na dwie pary. Każda skierowała się do innego wagonu. Przed wejściem, konduktorzy sprawdzali Arbeitskarte – zezwolenie na pracę na terenie Rzeszy. Staszka niespecjalnie zdziwiło, że Tomek przeszedł kontrolę bez żadnych problemów, a jego książeczka nie wzbudziła najmniejszych podejrzeń.

Pociąg ruszył po minucie. Na stacji został jeszcze spory tłum, ale w przepełnionym składzie nie było już miejsca.

– Dwa, na pozycji.

– Trzy, na pozycji – zameldowali się przez radio pozostali komandosi.

Tomek pociągnął Staszka za ramię i pokazał głową na tył składu. Przeciskali się przez tłum robotników, szczelnie wypełniający cały przedział. W pociągu nie było siedzeń, więc wszyscy stali, czy raczej wisieli, trzymając się poręczy i parcianych uchwytów zamocowanych u sufitu. Większość okien była pootwierana, a stłoczeni przy nich podróżni palili leniwie smrodliwe, tanie papierosy. Nikt więc się nie dziwił, że ktoś próbuje znaleźć lepsze miejsce, byle dalej od chłodu.

Zanim pociąg wjechał na stację końcową, cała czwórka przedostała się do ostatniego wagonu. W takim ścisku sprowokowanie bójki dla odwrócenia uwagi nie było specjalnie trudne. Wystarczyło, że Krawiec potrącił największego draba w przedziale, a Kośmiński zrobił to samo z innym. Szamotanina wybuchał niemal od razu i nikt nie zauważył, że cztery postacie wślizgnęły się do przedziału technicznego, na końcu wagonu.

Burda ucichła jak ucięta nożem, gdy tylko drzwi otwarły się na peronie. Robotnicy natychmiast uspokoili się pod czujnym okiem strażników stojących na platformie i tylko gniewne pomruki świadczyły o tym, że dyskusja zapewne będzie kontunuowania w drodze powrotnej.

Samą stację, jak i system transportu, zorganizowano z niemiecką precyzją. Tłum ludzi tłoczył się do wyznaczonych bramek. Tam każdemu podbijano zmianową kartę pracy i przepuszczano dalej, do podstawionych trolejbusów rozprowadzających ludzką masę po poszczególnych zakładach.

Puste wagony odstawiono na bocznicę. Nie były potrzebne aż do końca dziesięciogodzinnej zmiany. Lokomotywy ruszyły do pracy przy przewożeniu składów towarowych, koniecznych do obsługi fabryk.

Odczekali kilka minut, by mieć pewność, że nikt nie kręci się przy pociągu. Ranek był mglisty, ale słońce przebijało coraz śmielej grubą warstwę chmur. Wyskoczyli na torowisko, pomiędzy ciasno upakowanymi wagonami. Osiem rzędów szyn biegło przez samo centrum kombinatu. Wszędzie dookoła widać było wysokie kominy, przysadziste bryły hal produkcyjnych i estakady rurociągów. Ruszyli w kierunku ciemnego budynku, przy którym zbiegały linie przesyłowe wysokiego napięcia. Przypadli przy ostatnim składzie, tuż przy ogrodzeniu.

– Ośrodek badawczy – szepnął Staszek. – Laboratorium jest pod ziemią. Tutaj powinien być właz serwisowy do tunelu akceleratora cząstek.

Mieli ruszyć dalej, gdy zza wagonów dotarło do nich ujadanie psów i gardłowe okrzyki po niemiecku.

– Ruchy! – krzyknął Tomek i skoczył w kierunku drutów. Staszek chciał go ostrzec, że przewody są pod napięciem, ale Krawiec narzucił na nie swój płaszcz, a pozostali po kolei łapali za materiał i przeskakiwali na drugą stronę.

– Dawaj, polimer długo nie wytrzyma – ponaglił go sierżant. Płaszcz zaczynał strzelać iskrami. Staszek niewiele myśląc wskoczył na ogrodzenie i przerzucił nogi na drugą stronę.

Ledwie zdążyli przypaść do ziemi i ukryć w krzakach, gdy zza wagonów wyszło dwóch funkcjonariuszy Służby Ochrony Kolei. Rosły owczarek niemiecki mało nie wyrwał ręki większemu z nich, tak bardzo chciał się dorwać do porwanej szmaty, wiszącej na drutach. Obaj strażnicy byli zbyt zajęci uspokajaniem psa, by zauważyć cztery postacie, przemykające u podstawy nasypu torowiska.  

Staszek poprowadził grupę komandosów w kierunku niewielkiej, betonowej konstrukcji, wystającej niewiele ponad ziemię, jakieś dwieście metrów od głównego budynku Centrum Badawczego.

– Wylot szybu wentylacyjnego – oznajmił, gdy przypadli do muru przy metalowych drzwiach. – Zamek jest podłączony do systemu alarmowego. Otwarcie z zewnątrz od razu uruchomi syreny w całym obiekcie. 

Tomek wyjął z kieszeni niewielkie, czarne pudełko i skinął na Krawca:

– Sierżancie, możemy zaczynać.

Obaj żołnierze wyjęli z toreb małe, cylindryczne granaty.

– Uwaga! Teraz! – syknął i wdusił przycisk na bocznej ściance urządzenia. Wybuch szarpnął pociągiem pasażerskim na bocznicy. Kula ognia wystrzeliła w powietrze na kilkanaście metrów, rozrzucając szczątki rozerwanego wagonu na wszystkie strony.

Sierżant i Kośmiński uzbroili swoje ładunki i wrzucili przez szczeliny wentylacyjne do szybu. Staszek skulił się przygotowany na kolejną detonację, zamiast tego jednak, ze środka dało się słyszeć trzask elektrycznych wyładowań.

– Naprzód! – rozkazał Tomek, wyszarpując pistolet z kabury pod płaszczem. Żołnierze wpadli do środka z bronią gotową do strzału. Syreny alarmowe zawyły w oddali.

7.

Staszek zeskoczył z drabinki w kompletnej ciemności. Ładunki przepaliły obwody elektryczne wszystkich urządzeń w tej sekcji tunelu. Sierżant przełamał i uniósł nad głowę niewielką fiolkę świecącą na czerwono. W jej delikatnej poświacie oblicza komandosów wydały się Staszkowi straszne, niemal upiorne.

– Szybciej! Dokąd teraz!? – ponaglił ostrym sykiem Tomek z dziwnym grymasem, malującym się na twarzy.

„Ze zniecierpliwieniem?” – zastanowił się Staszek, ale odparł szybko, wskazując kierunek:

 – Tam. Tu zaraz będzie skrzyżowanie z głównym tunelem akceleratora. Moje biuro jest po drugiej stronie stacji transformatorów.

– Tatuś o ciebie zadbał, nie? – mruknął z przekąsem i ruszył przed siebie.

– Zwykła robota w intendenturze, nic takiego. – Próbował bronić się przed niespodziewanym atakiem, ale brat go nie słuchał.

Kanał techniczny łączył się krótkim szybem z głównym tunelem, opasującym podziemną pętlą cały kombinat. We wnętrzu krył akcelerator cząstek. Potężny, gruby na ponad cztery metry solenoid, pajęczyną przewodów oplatał malutki, szklany kanalik służący do rozpędzania molekuł. Tu główne oświetlenie działało normalnie, więc mogli podziwiać ten cud inżynierii w pełnej krasie. Skomplikowana instalacja wypełniała szczelnie prawie całą szerokość betonowego tunelu. Po bokach pozostawiono tylko wąskie przejścia serwisowe.

Dywersanci ruszyli ostrożnie w kierunku Centrum Badawczego. W ciszy słychać było tylko stukanie butów o metalowe kraty podestów oraz przyspieszone oddechy. Tunel wyciągał się w lewo, a wąskie przejście pozwalało jedynie na obserwację kilkunastu najbliższych metrów. Podwójny rząd lamp ginął za krzywizną łuku.

Dwóch techników w pomarańczowych kombinezonach wyszło z bocznego pomieszczenia zupełnie niespodziewanie. Zanim Staszek zdążył zarejestrować co się stało, Sierżant walnął pierwszego kolbą karabinu. Kości czaszki trzasnęły sucho. Kośmiński rzucił się za drugim, ale robotnik był szybszy. Wystartował sprintem w głąb tunelu, krzycząc w niebogłosy „hilfe!”.  

– Za nim! – ryknął Tomek i ruszył, wyciągając pistolet z kabury.

Staszek przyklęknął przy techniku obalonym na ziemię. Tamten leżał przy metalowej barierce podestu. Krew ściekała z rozbitego łuku brwiowego. Patrzył tępo w bok szklanym, martwym wzrokiem. Chłopak nienawidził Niemców, był gotów poświęcić życie, byle tylko zniszczyć, wyplenić ich z polskiej ziemi. Ale teraz patrzył na tego zwykłego człowieka, zamordowanego z zimną krwią i nie mógł oderwać wzroku od jego twarzy. Tak przejmująco spokojnej. Krew spływała strugą z rozbitej głowy i zbierała się kałużą na posadzce. Dudnienie kroków reszty oddziału cichło w oddali. Staszek przetarł wilgotne oczy i ruszył w ślad za nimi.

Drugiego robotnika dopadli zaraz przed wejściem do głównej hali zasilania akceleratora. Potknął się o metalowy stopień podestu, a Kośmiński wykorzystał moment. Skoczył i w powietrzu uderzył nożem na wysokości nerek, zbijając go z nóg swoim ciężarem. Obaj wpadli na szerokie schody prowadzące na antresolę sterowni. Hałas zwrócił uwagę pozostałych techników oraz laborantów. Ich zdziwione głosy przerodziły się w krzyk przerażenia, gdy Kośmiński złapał uciekiniera za włosy i … jednym ruchem poderżnął mu gardło.  

8.

Obsługa rozbiegła się po pomieszczeniu, rozpaczliwie próbując uciec lub znaleźć schronienie. Kobiety i mężczyźni w białych fartuchach, technicy w pomarańczowych kombinezonach – wszyscy równie przerażeni. Sierżant i Tomek wpadli na schody zaraz za Kośmińskim. Od razu wypalili w stronę „uciekających… bezbronnych” – pomyślał Staszek. Krzycząca w histerii kobieta wybiegła z pomieszczenia sterowni po drugiej stronie podestu. Prawie dotarła do schodów. Była o krok od bezpiecznego schronienia, gdy padł strzał. Tomek zimno i bez emocji podszedł i dla pewności wpakował jej kulę w tył głowy.

„Egzekucja” – Staszkowi stanęły przed oczami obrazy esesmanów. 

– Co wy wyprawiacie…? – spytał łamiącym się głosem.

Brat spojrzał na niego i warknął:

– Komora antymaterii! Prowadź! – Po czym złapał go za kark i pchnął przed sobą.

Sierżant i Kośmiński metodycznie sprawdzali każde pomieszczenie hali zasilania. Odgłosy strzałów przykryło modulowane wycie syreny.

„Komuś udało się włączyć alarm” – pomyślał Staszek, oglądając się za siebie. Zaraz skulił się bo, brat uderzył go w kark rękojeścią pistoletu.

– Pospiesz się! – syknął mu ze złością tuż nad uchem. – Nie mamy całego dnia!

Staszek prowadził go posłusznie do pomieszczenia pod sterownią. Tu, w najniższym miejscu kompleksu, znajdował się schron, ukryty za pancernymi drzwiami.

Lampy alarmowe migały dookoła masywnych wrót, informując, że automatyczne rygle zostały opuszczone zgodnie z procedurą alarmową.

– Zamknęli system. Potrzeba wyłączyć główny alarm w Centrum Badawczym. Nie dostaniemy się do środka – próbował wyjaśnić Staszek.

Tomek tylko pchnął go pod ścianę.

– Sierżancie! Do mnie! – ryknął w górę korytarza.

Krawiec i Kośmiński przytruchtali po kilku minutach. Obaj zdyszani, poszarpani, pokryci krwią swoich ofiar.

– Założyć ładunki – zaordynował dowódca.

– Chcesz to wysadzać?! – krzyknął Staszek. – Przecież sam mówiłeś, że niestabilna antymateria może zniszczyć całe continuum!

Brat wymierzył w niego lufę pistoletu. Patrzył tak zimno i nieludzko. 

– Nie martw się – warknął przez zaciśnięte zęby. – Twojej umiłowanej, faszystowskiej rzeczywistości nic się nie stanie. Dalej będziecie sobie tu żyli w spokoju i ładzie Tysiącletniej Rzeszy…

– Gotowe! – zaraportował sierżant i razem z Kośmińskim ruszyli zająć bezpieczne pozycje u wejścia do schronu.

– … o ile uda ci się stąd wydostać, oczywiście – mruknął pod nosem i odpalił ładunki.

Pancerne, okrągłe drzwi rozjarzyły się po obwodzie snopami iskier i oślepiającym blaskiem wybuchu środka pirotechnicznego. Przez chwilę wisiały jeszcze na przepalonych ryglach i zawiasach, ale po chwili padły z łoskotem, w chmurze czarnego dymu na betonową posadzkę.

System przeciwpożarowy zaskoczył prawie natychmiast. Zraszacze trysnęły wodą, a wentylatory ruszyły pełną mocą, by odessać kłęby duszącego dymu.

Komandosi ryknęli triumfalnie i skoczyli do środka.

– Panowie, wypłata! – krzyknął sierżant i złapał za duży cylindryczny pojemnik z symbolem orła trzymającego swastykę w szponach. Przejechał po nim małym urządzeniem skanującym i odwrócił się do pozostałych.

Na jego mokrej, spływającej krwią twarzy malował się grymas szaleństwa.

– Mamy to! Zarząd wypłaci gruby bonus!

– O czym on mówi? – Staszek wstał niepewnie i osłaniając twarz przed strumieniem wody podszedł do Tomka. Tamten spojrzał na niego przez ramię i parsknął:

– Zarząd firmy. Wysłali nas tutaj po konkretne zlecenie. Dzięki tobie braciszku jesteśmy ustawieni do końca życia.  

– Jak to? To ty… to wszystko, dla pieniędzy?

– No jasne, że nie! Nie tylko. Dla samej satysfakcji z dobrze wykonanej roboty też. – Uśmiechnął się krzywo. –  Ale głównie dla pieniędzy.

–  A co z tymi ludźmi, których tu zabiliście? Co z nimi?

– Nic. Dla nas nie istnieją. W naszej rzeczywistości wszystko jest w porządku. A dzięki temu maleństwu… – poklepał cylinder – …firma będzie mogła podróżować w czasie zupełnie dowolnie i zmieniać historię jak im się tylko spodoba.

–  Ale nas to nie obchodzi – mruknął sierżant. –  My znajdziemy sobie bardzo fajną rzeczywistość, w której powolutku będziemy wydawać to, co zarobiliśmy.

– Nie chcieliście nas ratować? Powstrzymać wojny?

– Wojna wybuchłaby i tak – odparł z niecierpliwością Tomek. –  Pewne rzeczy ciężko zmienić. Kto by wygrał? Nie ma znaczenia. Polska i tak znalazłaby się pod butem silniejszego. Lepiej postarać się, by ten silniejszy zapłacił.

Odwrócił się do sierżanta i pomógł mu pakować pojemnik do czarnej torby.  

Staszek wyrwał visa z kabury. Strzał zadudnił głucho w ciasnym przejściu. Tomek spojrzał przez ramię i uśmiechnął się jadowicie do Kośmińskiego. Komandos podniósł dymiącą lufę karabinu i mruknął:

– Słaby refleks miał ten twój braciszek. Dać sobie w plecy strzelić. Niby taki kozak…

Nie skończył, bo w wyciągniętej ręce martwego Staszka zobaczył moknącą powolutku małą, tekturową tubkę. Kwasowy, dwuminutowy zapalnik właśnie przestał syczeć. Niewielki ładunek westwalitu odpalił po sekundzie.

9.

Staszek rozchylił powieki. Ciepłe promienie słońca przyjemnie grzały twarz. Delikatny szum wiatru tańczącego w liściach drzew zawsze wprawiał w melancholijny nastrój.

– Wstawaj ośle! – Ostry krzyk wyrwał go z zadumy. – No co ty? Śpisz? Przecież się do szkoły spóźnimy.

Młodszy brat podbiegł do ławki i rzucił w niego szkolną teczką. Staszek przez chwilę chciał mu oddać, ale się powstrzymał. Po prostu westchnął i pomyślał:

„Skaranie boskie z tym dzieciakiem”.

W końcu wstał, zebrał rozsypane książki i ruszył na przystanek autobusowy. Dzisiaj będzie musiał wreszcie porozmawiać z rodzicami o wyborze studiów. Ojciec się wścieknie, gdy im powie, że zamiast fizyki wybrał polonistykę. Za to mama? Mama będzie wniebowzięta.

– Czemu życie musi być takie trudne? – mruknął filozoficznie i ruszył truchtem na przystanek.  

 

 

Przypisy:

westfalit, semtex – rodzaje materiałów wybuchowych.

**Że jo mom na gru­bie su­pa­markt? – Że ja mam na kopalni supermarket?

***Nie sta­rej się. My to wy­ba­da­li dwie szych­ty tymu. Wszyj­skie ła­dun­ki dupły. – Nie martw się. Sprawdziliśmy to dwie zmiany [robocze] temu. Wszystkie ładunki [materiału wybuchowego] wybuchły.

****Staatlische Fachschule für Berg-, Hütten– u. Vermessungswesen – Państwowa Szkoła Techniczną Górniczo-Hutniczo-Miernicza utworzona na terenie Akademii Górniczo Hutniczej w 1940r.

Źródło: http://www.biuletyn.agh.edu.pl/archiwum_bip/_2001/_87/12_87.html 

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz