poniedziałek, 22 lutego 2021

Kowal. Szabla Marszałka cz.III

 


3.

Przez sad planował przemknąć chyłkiem, ale po prawdzie to i przed nikim i przed niczym kryć się specjalnie nie było trzeba. Więc po kilku krokach poprawił na ramieniu pasek ciężkiej torby i ruszył raźno, podpierając się styliskiem kosy jak laską.

Szedł polną drogą wśród łąk. Z wrodzoną ostrożnością rozglądał się na boki, a co jakiś czas nawet odwracał kontrolnie, ale nie odmówił sobie prostej przyjemności i zaczął pogwizdywać pod nosem romantyczno-melancholijną melodię. Doszedł właśnie do ulubionego fragmentu i już-już miał rozedrzeć się na całe gardło: Hej, MA-cieju, co RO-bicie? WY mnie ZO-śkę ZA… gdy dobiegł go odgłos nieodległej kanonady.

Broń palna, to coś co nie zdarza się zbyt często. Zwłaszcza teraz, po apokalipsie. Kowal wskoczył do rowu i przypadł do ziemi strzygąc uszami. Ktoś strzelał w Fabryce Chemicznej.

Zamknięty zakład, otoczony solidnymi, betonowymi płotami, wysoką siatką i mocnymi bramami, wciąż kusił awanturników i poszukiwaczy przygód obietnicą skarbów. Śmiałkowie coraz częściej zapuszczali się tam w nadziei na zyskowne łupy. Czasem nawet komuś dopisało szczęście i wrócił z kanistrem paliwa, akumulatorem kwasowym, albo workiem nawozów sztucznych. Częściej jednak delikwenci zostawali tam na miejscu. W charakterze gastronomicznym. Bo cały teren fabryki, należał do umarłych.

Gdy uderzyła zaraza, dawna załoga została na posterunkach. Próbowali wygasić procesy chemiczne i nie dopuścić do rozszczelnienia zbiorników i instalacji.

Teraz, po apokalipsie, ludzie mieli różne teorie na temat tego, co się tam stało. Jedni mówili o zwiększonej radiacji, inni o kumulacji czynników toksyczno-patogennych. Dość powiedzieć, że umarli w Fabryce byli dwa razy szybsi, mocniejsi i… sprytniejsi niż pozostali.

Do tego, jakimś cudem przez te wszystkie lata, najwyższy komin przyzakładowej elektrowni nie dość, że dymił, to jeszcze mrugał przez całą dobę czerwonymi światłami ostrzegawczymi. Tyle, że zamiast ostrzegać nisko lecące samoloty, zwoływały wszystkich martwych z okolicy. Bliższej i dalszej. Bywało, że nocami ku fabryce ciągnęły całe pochody truposzy zwabionych migającym sygnałem.

Teraz, co prawda, zdarzało się to już coraz rzadziej. Trupy najwidoczniej nie miały tyle sił na wędrówki co kiedyś. Garstka żywych, skupiona w małe, dobrze zorganizowane społeczności, z łatwością poruszała się po ruinach dawniej cywilizacji. Przynajmniej za dnia. W nocy umarli łapali drugi oddech i brali się do roboty. Wychodzi ze swych legowisk w opuszczonych budynkach i szukali żywych… by się nimi pożywić. Ludzie nie byli już na szczycie łańcucha pokarmowego. Teraz to martwi byli górą.

Do tego sama infekcja. Niekoniecznie trzeba było zostać zjedzonym, by mieć kiepski dzień – wystarczyło tylko jedno ugryzienie, by zgon nastąpił w ciągu czterdziestu ośmiu godzin. A po zgonie przychodziło mniej, lub bardziej wyczekiwane zmartwychwstanie. Z tym, że niewiele miało wspólnego z oryginałem. Nowo ożywiony truposz od razu instynktownie chciał obdarzyć łaską nieśmiertelności wszystkich w zasięgu wzroku.

Dlatego też wprowadzono Ósmy Sakrament – „Łaskę”. Każdy bogobojny człowiek miał, pod karą grzechu, zrobić wszystko, by nie dopuścić do zmartwychwstania własnego, czy też innych. Panowała zasada: ugryziony-wykończony.

Problem w tym, że tych bogobojnych nie zostało zbyt wielu. Zwłaszcza teraz, po apokalipsie. 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz