3.
Przez sad planował przemknąć chyłkiem, ale po prawdzie to i przed nikim i przed niczym kryć się specjalnie nie było trzeba. Więc po kilku krokach poprawił na ramieniu pasek ciężkiej torby i ruszył raźno, podpierając się styliskiem kosy jak laską.
Szedł polną drogą wśród łąk.
Z wrodzoną ostrożnością rozglądał się na boki, a co jakiś czas nawet odwracał kontrolnie,
ale nie odmówił sobie prostej przyjemności i zaczął pogwizdywać pod nosem
romantyczno-melancholijną melodię. Doszedł właśnie do ulubionego fragmentu i
już-już miał rozedrzeć się na całe gardło: Hej,
MA-cieju, co RO-bicie? WY mnie ZO-śkę ZA… gdy dobiegł go odgłos nieodległej
kanonady.
Broń palna, to coś co nie zdarza
się zbyt często. Zwłaszcza teraz, po apokalipsie. Kowal wskoczył do rowu i
przypadł do ziemi strzygąc uszami. Ktoś strzelał w Fabryce Chemicznej.
Zamknięty zakład, otoczony
solidnymi, betonowymi płotami, wysoką siatką i mocnymi bramami, wciąż kusił
awanturników i poszukiwaczy przygód obietnicą skarbów. Śmiałkowie coraz
częściej zapuszczali się tam w nadziei na zyskowne łupy. Czasem nawet komuś
dopisało szczęście i wrócił z kanistrem paliwa, akumulatorem kwasowym, albo
workiem nawozów sztucznych. Częściej jednak delikwenci zostawali tam na miejscu.
W charakterze gastronomicznym. Bo cały teren fabryki, należał do umarłych.
Gdy uderzyła zaraza, dawna
załoga została na posterunkach. Próbowali wygasić procesy chemiczne i nie
dopuścić do rozszczelnienia zbiorników i instalacji.
Teraz, po apokalipsie,
ludzie mieli różne teorie na temat tego, co się tam stało. Jedni mówili o
zwiększonej radiacji, inni o kumulacji czynników toksyczno-patogennych. Dość
powiedzieć, że umarli w Fabryce byli dwa razy szybsi, mocniejsi i… sprytniejsi
niż pozostali.
Do tego, jakimś cudem przez
te wszystkie lata, najwyższy komin przyzakładowej elektrowni nie dość, że
dymił, to jeszcze mrugał przez całą dobę czerwonymi światłami ostrzegawczymi.
Tyle, że zamiast ostrzegać nisko lecące samoloty, zwoływały wszystkich martwych
z okolicy. Bliższej i dalszej. Bywało, że nocami ku fabryce ciągnęły całe
pochody truposzy zwabionych migającym sygnałem.
Teraz, co prawda, zdarzało
się to już coraz rzadziej. Trupy najwidoczniej nie miały tyle sił na wędrówki
co kiedyś. Garstka żywych, skupiona w małe, dobrze zorganizowane społeczności,
z łatwością poruszała się po ruinach dawniej cywilizacji. Przynajmniej za dnia.
W nocy umarli łapali drugi oddech i brali się do roboty. Wychodzi ze swych
legowisk w opuszczonych budynkach i szukali żywych… by się nimi pożywić. Ludzie
nie byli już na szczycie łańcucha pokarmowego. Teraz to martwi byli górą.
Do tego sama infekcja. Niekoniecznie
trzeba było zostać zjedzonym, by mieć kiepski dzień – wystarczyło tylko jedno
ugryzienie, by zgon nastąpił w ciągu czterdziestu ośmiu godzin. A po zgonie
przychodziło mniej, lub bardziej wyczekiwane zmartwychwstanie. Z tym, że
niewiele miało wspólnego z oryginałem. Nowo ożywiony truposz od razu
instynktownie chciał obdarzyć łaską nieśmiertelności wszystkich w zasięgu
wzroku.
Dlatego też wprowadzono Ósmy
Sakrament – „Łaskę”. Każdy bogobojny człowiek miał, pod karą grzechu, zrobić
wszystko, by nie dopuścić do zmartwychwstania własnego, czy też innych.
Panowała zasada: ugryziony-wykończony.
Problem w tym, że tych bogobojnych nie zostało zbyt wielu.
Zwłaszcza teraz, po apokalipsie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz