poniedziałek, 22 lutego 2021

Kowal. Szabla Marszałka cz.IV

 


4.

Kowal przywarł barkiem do szorstkiego betonu. Wysoki mur otaczał fabrykę od zachodu. Przez chwilę nasłuchiwał odgłosów walki po drugiej stronie.

– Coś was tam dużo – mruknął pod nosem i wyłuskał lornetkę z kieszeni kurtki. Zbliżył szkła do szczerby między zbrojonymi płytami płotu i zajrzał do środka.

Wąska na trzy palce i długa na dłoń, pozioma szczelina nie dawała szansy by mógł zorientować się w szerszej perspektywie. Widział jedynie krótki odcinek prostopadłej drogi technologicznej, pomiędzy ceglanym biurowcem, a przysadzista halą starej parowozowni. Po spękanym betonie biegały rozmazane sylwetki. Kowal podkręcił szkła i złapał ostrość.

– Taaa… zdecydowanie was tam za dużo – powiedział trochę głośniej.

Kilkanaście osób - a to po apokalipsie, przecież cała armia - próbowało walczyć z hordą martwych. Truposze kłębili się w przejściach między budynkami, wysypywali przez wszystkie drzwi. Jeden nawet zawisł z wybitego okna na pierwszym piętrze biurowca i w obrzydliwym trzasku rwanego materiału, również i organicznego, poleciał w dół, prosto na środek grupy jeszcze-żywych.

Ludzie odskoczyli z wrzaskiem, a trup podniósł się z ulicy i próbował sięgnąć ludzi połamanymi kikutami rąk. Huknęły nieskładne strzały z broni palnej. Na suchy czerep spadły uderzenia kijów, łomów, domowej roboty maczug. Reszta nieumarłych tylko na to czekała. Przypuściła na grupę skoordynowany szturm i w kilka sekund przykryła lawiną przegniłych ciał. Wrzaski mordowanych i konsumowanych na miejscu, brzmiały coraz bardziej rozpaczliwe.

W samym centrum oddziału widać było wysokiego, barczystego mężczyznę. Wymachiwał srebrnym rewolwerem i od czasu do czasu dawał ognia do kłębiących się wokół truposzy.

„Bohater, by cię ruski pies…” – pomyślał Kowal i cmoknął z niesmakiem. Bo bohaterowie zwykle żyli krótko, zwłaszcza teraz, po apokalipsie. A do tego mieli brzydki nawyk zjednywania sobie i motywowania innych…

 „…a potem prowadzenia ich na tamten świat” – dodał w duchu.

Jakby na potwierdzenie tych słów, bohater wyswobodził się z okrążenia, zostawiając przy okazji niedobitki oddziału na pożarcie i ruszył pędem ku metalowym schodom na szczyt jednej z kolumn rektyfikacyjnych, które górowały nad placem boju.

– No! Toś dopirzył – mruknął Kowal, podnosząc wzrok znad szkieł lornetki.

Bohater, widać nietutejszy, musiał nie zdawać sobie sprawy, że zdechlaki z fabryki, w przeciwieństwie do pospolitego tałatajstwa, doskonale radzą sobie z przeszkodami terenowymi. Kowal nie raz i nie dwa, na własne oczy widział, jak wspinali się na pionowe drabiny, potrafili podciągnąć do okna na półpiętrze, czy też sforsować zwykłą siatkę ogrodzeniową. Nie czynili tego bynajmniej z małpią zręcznością i zwykle potrzebowali kilku, lub nawet kilkunastu prób, ale w końcu, dzięki wrodzonemu uporowi i nieustępliwości dawali sobie radę.

Tak było i tym razem. Cała horda zapakowała się na klatkę schodową i wespół w zespół, popychając i szarpiąc nawzajem, brnęła brunatną, przegniłą falą coraz wyżej i wyżej.

Bohater z niedowierzaniem cofał się po stromych stopniach, dając raz po raz ognia ze swej srebrnej giwery. Na tłumie sztywnych nie robiło to wrażenia. Równie dobrze mógłby strzelać do roju szerszeni. Pojedyncze sztuki wypadały ze zwartych szeregów i leciały na łeb, na szyję z metalowej konstrukcji, ale reszta? Reszta parła dalej.

Bohaterowi nie pozostało nic innego, jak tylko bohatersko zakończyć całe przedstawienie. Wspiął się na szczyt wieży, stanął na krawędzi podestu i przyłożył rewolwer do skroni. Przez zawieszoną w przestrzeni chwilę trwał tak, ze wzrokiem wbitym w ponurą masę nieumarłych zalewającą dach. W końcu padł strzał. Bezwładne ciało złożyło się ponad barierką i poleciało ku ziemi.

– No i nie było happy endu – mruknął Kowal.

Zlustrował kontrolnie pobojowisko, schował lornetkę do kieszeni i wstał opierając się na kosie. Do Stadionu miał jeszcze dobre piętnaście minut marszu.  

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz