4.
Kowal przywarł barkiem do
szorstkiego betonu. Wysoki mur otaczał fabrykę od zachodu. Przez chwilę
nasłuchiwał odgłosów walki po drugiej stronie.
– Coś was tam dużo – mruknął pod nosem i wyłuskał lornetkę z kieszeni kurtki. Zbliżył szkła do szczerby między zbrojonymi płytami płotu i zajrzał do środka.
Wąska na trzy palce i długa
na dłoń, pozioma szczelina nie dawała szansy by mógł zorientować się w szerszej
perspektywie. Widział jedynie krótki odcinek prostopadłej drogi
technologicznej, pomiędzy ceglanym biurowcem, a przysadzista halą starej
parowozowni. Po spękanym betonie biegały rozmazane sylwetki. Kowal podkręcił
szkła i złapał ostrość.
– Taaa… zdecydowanie was tam
za dużo – powiedział trochę głośniej.
Kilkanaście osób - a to po
apokalipsie, przecież cała armia - próbowało walczyć z hordą martwych. Truposze
kłębili się w przejściach między budynkami, wysypywali przez wszystkie drzwi.
Jeden nawet zawisł z wybitego okna na pierwszym piętrze biurowca i w
obrzydliwym trzasku rwanego materiału, również i organicznego, poleciał w dół,
prosto na środek grupy jeszcze-żywych.
Ludzie odskoczyli z
wrzaskiem, a trup podniósł się z ulicy i próbował sięgnąć ludzi połamanymi
kikutami rąk. Huknęły nieskładne strzały z broni palnej. Na suchy czerep spadły
uderzenia kijów, łomów, domowej roboty maczug. Reszta nieumarłych tylko na to
czekała. Przypuściła na grupę skoordynowany szturm i w kilka sekund przykryła
lawiną przegniłych ciał. Wrzaski mordowanych i konsumowanych na miejscu, brzmiały
coraz bardziej rozpaczliwe.
W samym centrum oddziału
widać było wysokiego, barczystego mężczyznę. Wymachiwał srebrnym rewolwerem i
od czasu do czasu dawał ognia do kłębiących się wokół truposzy.
„Bohater, by cię ruski pies…” – pomyślał Kowal i
cmoknął z niesmakiem. Bo bohaterowie zwykle żyli krótko, zwłaszcza teraz, po
apokalipsie. A do tego mieli brzydki nawyk zjednywania sobie i motywowania
innych…
„…a potem
prowadzenia ich na tamten świat” – dodał w duchu.
Jakby na potwierdzenie tych
słów, bohater wyswobodził się z okrążenia, zostawiając przy okazji niedobitki
oddziału na pożarcie i ruszył pędem ku metalowym schodom na szczyt jednej z
kolumn rektyfikacyjnych, które górowały nad placem boju.
– No! Toś dopirzył – mruknął Kowal, podnosząc wzrok znad szkieł lornetki.
Bohater, widać nietutejszy,
musiał nie zdawać sobie sprawy, że zdechlaki z fabryki, w przeciwieństwie do
pospolitego tałatajstwa, doskonale radzą sobie z przeszkodami terenowymi. Kowal
nie raz i nie dwa, na własne oczy widział, jak wspinali się na pionowe drabiny,
potrafili podciągnąć do okna na półpiętrze, czy też sforsować zwykłą siatkę
ogrodzeniową. Nie czynili tego bynajmniej z małpią zręcznością i zwykle
potrzebowali kilku, lub nawet kilkunastu prób, ale w końcu, dzięki wrodzonemu
uporowi i nieustępliwości dawali sobie radę.
Tak było i tym razem. Cała
horda zapakowała się na klatkę schodową i wespół w zespół, popychając i
szarpiąc nawzajem, brnęła brunatną, przegniłą falą coraz wyżej i wyżej.
Bohater z niedowierzaniem
cofał się po stromych stopniach, dając raz po raz ognia ze swej srebrnej
giwery. Na tłumie sztywnych nie robiło to wrażenia. Równie dobrze mógłby
strzelać do roju szerszeni. Pojedyncze sztuki wypadały ze zwartych szeregów i
leciały na łeb, na szyję z metalowej konstrukcji, ale reszta? Reszta parła
dalej.
Bohaterowi nie pozostało nic
innego, jak tylko bohatersko zakończyć całe przedstawienie. Wspiął się na
szczyt wieży, stanął na krawędzi podestu i przyłożył rewolwer do skroni. Przez
zawieszoną w przestrzeni chwilę trwał tak, ze wzrokiem wbitym w ponurą masę
nieumarłych zalewającą dach. W końcu padł strzał. Bezwładne ciało złożyło się
ponad barierką i poleciało ku ziemi.
– No i nie było happy endu – mruknął Kowal.
Zlustrował kontrolnie
pobojowisko, schował lornetkę do kieszeni i wstał opierając się na kosie. Do Stadionu
miał jeszcze dobre piętnaście minut marszu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz