poniedziałek, 22 lutego 2021

Kowal. Szabla Marszałka cz.V

 


5.

            Główna brama fabryki chemicznej wychodziła wprost na park. Drzewa i chaszcze rosły na tyle gęsto, że nie było wcale łatwo się rozeznać, czy jakiś sztywniak tam przypadkiem nie urzęduje.

„Nie wiadomo ile tałatajstwa te ciemniaki wypuściły, jak się wtranżalili przez bramę” – pomyślał Kowal. Dlatego też, jako człek przezorny, wolał nadłożyć trochę drogi i obejść drzewa łukiem, od zachodu. Że była to nad wyraz słuszna koncepcja, przekonał się całkiem rychle.

            Mijał właśnie budynek przyzakładowej szkoły średniej. Szedł powolutku, postukując sobie styliskiem kosy po połamanych płytach chodnikowych. Ptaszki śpiewały, wiosenne słonko grało refleksami na popękanych szybach sali gimnastycznej. Słowem - sielanka, a to nie zdarzało się zbyt często, zwłaszcza teraz, po…

            – Ratunku!!!

Kowal złapał kosę w obie ręce, wykonał zwrot bojowy na azymut, z którego dochodził głos. Zmrużył oczy i spróbował przebić wzrokiem cienie pod drzewami parku. W prześwicie między budynkami mignęła ludzka sylwetka…

„…zdecydowanie jeszcze żywa” – pomyślał. Postać wbiegła do szkoły bocznym wejściem. Słychać było, jak gruz i potłuczone szkło zgrzytają pod butami, a kroki odbijają się echem, gdy pędziła przez puste korytarze.

            Kilka sekund później z parku wypadła cała wataha umarlaków. Przez potłuczone szyby i wyrwane drzwi, nie był w stanie ich policzyć, choć liczył zwykle całkiem nieźle. Mruknął tylko:

– Dużo. No to, sajo-kurna-nara. Miło było nie poznać.

I ruszył swoją drogą. Co go obchodził jakiś tuman, co to się pchał tam, gdzie go nie chcieli?

 „Trza było na dupie siedzieć i nie rżnąć w głupa. A nie, teraz ratunku”- przekonywał w duchu sam siebie.

I byłby pewnie przekonał do reszty, gdyby z okna sali lekcyjnej na trzecim piętrze nie wychyliła się postać i słodkim głosikiem, z dziewczęcą niewinnością zapytała:

            – Te, brodaty!!! Pomożeszmichujtywdupękopanywreszcie, czy nie?!

Kowal zatrzymał się, spojrzał na nią, splunął na ziemię z angielską flegmą i rzucił:

– Teraz, to se wleź na piorunochron!

– Co?! – krzyknęła dziewczyna, cokolwiek nerwowo spoglądając za siebie. Sztywnych było już chyba słychać na tym samym piętrze.

– Na pio-ru-no-chron! – Kowal oparł sobie kosę o ramię i wydarł się składając dłonie w trąbkę.

Dziewczyna jęknęła coś pod nosem, ale wlazła na okno i przerzuciła nogi przez parapet. Przez chwilę wahała się, czy aby na pewno podejmuje słuszną życiowo decyzję, ale po chwili dość skutecznie pomogli jej truposze wpadający do pomieszczenia.

Jeszcze żywa złapała obluzowany drut, wiszący po prawej stronie framugi i wykręciła piruet na zewnątrz. Dwaj najszybsi sztywni już-już witali się z gąską, a byli przy tym tak pewni swego, że nie zdołali wyhamować przed oknem. Wpadli na nie z takim impetem, że wyrwawszy resztki zasłon i dawno połamanego karnisza, kulturalnie wyekspediowali się krótkim lotem wprost na beton parkingu. Trzy piętra poniżej.

Kowal podszedł kilka kroków, by wnikliwie ocenić, czy aby na pewno znowu nie zamierzają zmartwychwstać, ale tym razem zafundowali sobie wieczne odpoczywanie. 

Za to dziewczę wiszące na piorunochronie, jakoś wewnętrznego spokoju znaleźć nie mogło. Wrzeszczało, wierzgało na wszystkie strony i rozpaczliwie próbowało odepchnąć się jak najdalej od okna, z którego wyciągało się ku niemu całe mrowie przegniłych łapsk.

– Te, nie bujaj się tak! – krzyknął do niej Kowal.

– C-co, kurwa? – odpowiedziała pytaniem na pytanie. Można było jej wybaczyć. Wszak dziewczyna dyndająca na pordzewiałym drucie, kilkanaście metrów nad ziemią, a do tego obmacywana przez całe stado wygłodniałych Umarłych, niekoniecznie musi bawić się w konwenanse.  

– Nogami! Nogami się zaprzyj, do tyłu odchyl i powolutku złaź na dół! O tak! – poradził rozsądnie, demonstrując przy tym technikę pracy lędźwiami.

– Czy ciebiecałkiempodupczyłojasiępytam?! Aaa!!! – zapytała, tym razem bardziej dramatycznie, bo jeden z truposzy złapał ją za kostkę.

Desperacko wierzgnęła i wyłuskała nogę z buta. Sztywny ze zduszonym jękiem zawodu poleciał na plecy. Wciąż zaciskał zęby na brązowym trzewiku.

Dziewczyna w końcu opanowała się na tyle, że dała radę zaprzeć kolano o mur. Szarpnęła ciałem i dołożyła drugie. Przez krótką chwilę zbierała wszystkie siły. Wreszcie, odchyliła się i wyprostowała nogi. Na moment zwątpiła i prawie odpadła od ściany, ale zaraz spięła się i mamrocząc coś gniewnie pod nosem, zaczęła mozolnie dreptać krok za kroczkiem po popękanym tynku.

Kowal przyglądał się jej wysiłkom z parkingu. Powiesił ciężką torbę na ogrodzeniu i przeskoczył na drugą stronę.

– Ledwie idzie, ale idzie – skomentował.

Dziewczyna była już na wysokości pierwszego piętra. Truposze powyżej wyli, warczeli i wychylali się coraz dalej przez parapet, próbując jej dosięgnąć.

W końcu stało się, stało się to, co miało się stać(2) i cała czereda zaczęła wypadać oknem, jak zgniłe śliwki w kompot.

– Hmm, połączenie z bazą się wam chyba zerwawszy – mruknął Kowal i zawczasu przezornie odstąpił dwa kroczki od przewidywanego miejsca lądowania.

            Sztywni tymczasem, po kolei plaskali o beton. Pierwszych trzech było tym faktem cokolwiek zdruzgotanych, ale kolejni mogli liczyć na coraz więcej amortyzacji przy uderzeniu. Czwarty i piąty zachowali jako taką integralność, a od szóstego w górę nawet i zdolności ruchowe.

            Kowal krytycznym okiem oceniał rosnącą stertę ciał. Warczący, jęczący i wijący się stosik, sięgał już krawędzi okna na parterze. Na samym szczycie wylądował wreszcie obuwniczy, zaciskający gnijące szczęki na trzewiku.

            Kosynier spojrzał w górę. Wyglądało na to, że to była ostatnia dostawa, więc metodycznie, nie spiesząc się, począł dźgać kosą w jęczące łby truposzy, szczerzące zębiska z masy przegniłych ciał.  

            Dziewczyna tymczasem z gracją wylądowała na tyłku u podstawy ściany. Kowal taktownie zbyłby ten fakt milczeniem, ale nie mógł powstrzymać kpiącego uśmieszku pod nosem.

                – Dzięki za ratunek! – wydarło się dziewczę z wdzięcznością, która nie wiedzieć czemu brzmiała całkiem sarkastycznie. – Nie wysiliłeś się za bardzo, co?

            Kowal popatrzył na nią spode łba i wzruszył ramionami. Krótkim ruchem nabił czerep trzymający w zębach but i strącił ze stosu wprost do stóp dziewczyny.

            – Mładmłazel – rzucił nonszalancko czystą francuszczyzną, skłonił lekko głowę, zasalutował niczym porucznik Borewicz, po czym odwrócił się na pięcie i ruszył po swoją torbę.  

            Dziewczyna wyszarpnęła but ze szczęk martwego i z wściekłością wsunęła na nogę. Trzeba przyznać, że się nawet przy tym nie skrzywiła. Wstała, otarła palce o krótką, dżinsową kurtkę i krzyknęła w stronę kosyniera:

            – Hej, poczekaj!

Kowal niespecjalnie się nią przejął. Założył torbę na ramię i ruszył w kierunku parku, postukując styliskiem kosy o beton.


przypisy:

2) cyt. ze szlagieru „Spalam się” wyk. Kazik Staszewski


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz